Nie znam się, to się wypowiem: taniec współczesny

Nigdy specjalnie nie przepadałam za tańcem. Zwłaszcza współczesnym. Niestety, nie jestem też stałą bywalczynią teatrów. Jednak by twórczo i kulturalnie zainicjować tegoroczny weekend majowy, wybrałyśmy się z Kasią, młodą panią prawnik, na spektakl Lubelskiego Teatru Tańca Fatal Error.


Nie będzie to typowa recenzja, bo zupełnie nie jestem w temacie, może więc raczej próba przemyśleń laika.

Fakty

Po pierwsze, zapoznałyśmy się z opisem spektaklu w internecie. Niezmiernie był interesujący i korespondował z ostatnio podejmowanym tu tematem - psychologią barw. Przytoczę fragment: Zajrzyj w głąb siebie. Czy naprawdę potrafisz wykorzystać swój potencjał? A może w końcu chcesz się dowiedzieć, dlaczego ciągle popełniasz błędy? Wejdź na drogę samoświadomości. Pierwszy krok – to zdobycie ukrytej wiedzy o symbolice barw. Wykonaj go, jeśli nie chcesz bezwolnie ulegać magii kolorów, jeśli chcesz dokonać Wielkiej Zmiany. Dalej następowała lista kolorów z przypisanymi im znaczeniami. Cóż, pomyślałam, brzmi trochę jak fragment poradnika amerykańskiego psychologa, ale jeśli główną rolę odgrywa barwa, to będzie inspirująco.

Po drugie. W odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze stawiło się grono osób związanych z teatrem oraz cztery osoby, które świadomie wybrały spektakl i postanowiły go obejrzeć. Ja wiem, że minął miesiąc od premiery i tak dalej, piątek wieczór i tak dalej, ale zawsze boleję nad takimi sytuacjami (kiedy wydaje mi się, że z promocją i popularyzacją coś jest nie tak). Cóż, pomyślałam, takie są realia.

I po trzecie: po trzydziestu minutach tancerka utonęła ni stąd ni zowąd w cieniu, po czym ukłoniła się i wyszła. To może brzmieć groteskowo, jednak tak mogę najprościej opisać swoje odczucia. Przy czym nie wiedziałam jeszcze wtedy, że minęło pół godziny. Trzy pozostałe osoby spośród tej właściwej publiczności tak jak ja właściwie nie wiedziały, czy to już koniec, czy nie koniec, czy wychodzić, czy nie, czy może wreszcie będzie jakiś kolor prócz czerwieni i czerni. Cóż, pomyślałam. I wtedy usłyszeliśmy głos reżysera...

Nadinterpretacja

...czyli to, co historycy sztuki lubią najbardziej. Może nie wszyscy i może nie tylko historycy sztuki, lecz jest to problem niezwykle interesujący, a nawet filozoficzny (zahaczający o zagadnienie prawdy), który będzie niewątpliwie powracał na blogu. Mianowicie. Niestworzone historie i skomplikowane teorie mój umysł produkował podczas spektaklu! Przypominam, że jako laik spotkałam się praktycznie po raz pierwszy face to face z pewną gamą środków artystycznych kreujących pewien obraz - odbicie konkretnej idei. 

Spektakl zaczął się od projekcji krótkiego filmu, w którym bohaterka, ubrana w czerwony płaszcz (mówi o potrzebie aktywności emocjonalnej i fizycznej, o otwarciu na kontakty seksualne), znajdowała się w różnych przestrzeniach miasta, odseparowana od innych ludzi i zdarzeń, całego tego szarego tła, gdzie czasem szum miasta cichł, czasem narastał. U dziewczyny widzieliśmy pogodny wyraz twarzy, ale uderzała jawna samotność. Potem wyłączono światło, a kolejnym elementem była francuska piosenka. Obraz i dźwięk, film i muzyka, dwa elementy typowe dla współczesnej cywilizacji w moim odczuciu tworzyły pierwszy rozdział i wraz z wyciszeniem ostatnich dźwięków zamykała się warstwa kulturowa.

Drugą część stanowił sam taniec. Usilnie starałam się domyślić fabuły, konkretnej historii opowiadanej przez tancerkę. Oczekiwałam tradycyjnie zdarzeń, faktów, konkretów. Z początku efekty dźwiękowe przypominały uderzenia odbijające się echem, nawet nieco łamanie kości, a aktorka wydawała się walczyć ze sobą. Gdy dźwięk przywodził na myśl szum morza, a ciało tancerki snuło się bezwiednie po czarnych deskach sceny, wyobrażałam sobie, że człowiek, o którym opowiada ta historia, poddaje się nieskończonej potędze, namiętnościom, targany jest czymś, co ma nad nim absolutną władzę. W kolejnej odsłonie miażdżył dźwięk, jaki brzmi w uszach wyczerpanego na pustyni. Zapanowała gorączka, a bohaterka z kamienną twarzą przeglądała się w odbiciu publiczności jak w lustrze, jak gdyby nagle zyskała pewną świadomość siebie i swojego potencjału, jak gdyby obudziło się w niej coś, co dotąd było uśpione, a ona nagle nad tym zapanowała. Jednocześnie powoli sama zanurzała się w ciemność, choć światło było stałe, względem niej obiektywne... I znów następowała zmiana, ostatnia walka, w której bohaterka była przegraną. Jej twarz została zakryta, przez co postać zdeformowana, a ona sama zatraciła się, stała się ofiarą tej nowej formy, która ją opętała. Jeszcze rozpaczliwe szukanie pomocy, jednak dookoła jedynie cztery ściany. I koniec.  

Interpretacja

Tak naprawdę to dość uładzona wersja interpretacji, przez co średnio ma się do podtytułu. Wszystko przez to, że zanim na świeżo spisałam swoje spostrzeżenia i teorie (które wtedy zupełnie nie korespondowały z tytułem spektaklu, a raczej koncentrowały się wokół problemu narodzin świadomości swojego ciała), spotkałam się z narzuconymi z zewnątrz konwencjami. Bowiem kiedy tancerka zeszła ze sceny, minęło kilka minut, a czteroosobowa publiczność była tak porażona, że nie wiedziała, co ze sobą zrobić, pomyślałam: cóż i wtedy usłyszeliśmy głos reżysera:
- Skończyło się, a ludzie dalej siedzą. Dlaczego? Niedosyt?
Wywiązała się nawet pewna mała dyskusja, która sprowadzała się oczywiście do rozważań nad zakończeniem, czy było wyraźne, czy powinna być rama kompozycyjna. Padło parę haseł, które naprowadzały na odpowiednie tory interpretacji. I o ile jeszcze po wyjściu z teatru, mając świeżo skumulowany w sobie zestaw emocji, mogłabym z tym polemizować, to dziś, naczytawszy się opisów i recenzji znawców, jestem już w stanie tylko się z nimi zgodzić. Chociaż z drugiej strony opowiadana historia była zupełnie uniwersalna, odwoływała się do emocji, nie do zdarzeń, których oczekiwałam - czyli można rzec, że posuwając się do sugerowania konkretnych stanów bohaterki, popadam w tę nieszczęsną nadinterpretację.

Ważne uwagi końcowe

Po pierwsze, co z tym internetowym opisem? Wykorzystanie czerwieni jako wskazówki, że problemem bohaterki będzie płaszczyzna emocjonalno-miłosna, oraz czerni jako tła dla depresji, egzystencjalnych rozterek i suma sumarum śmierci nie wyczerpuje zagadnienia sugerowanego przez promujący spektakl opis. Pojawiło się może po drodze światło pomarańczowe czy niebieskie, jednak zabieg ten nie wydawał się wyraźny i wydaje się, że nie korespondował bezpośrednio z grą na scenie. Myślę też, że po części ta sytuacja przyczyniła się do konsternacji, jaka opanowała nas po zakończeniu.

Po drugie. Na mym obecnym stopniu rozwoju mam nieustające wrażenie, że wiem za mało, w związku z czym nie rozumiem. Z drugiej strony mam też wielkie ambicje, by jednak przejść na drugą stronę, czyli wiedzieć i rozumieć. Tyczy się to głównie trudnej i niejednoznacznej sztuki współczesnej. Chciałabym zrozumieć, przetworzyć i przekazać dalej w ten sposób, by każdy mógł zrozumieć. Sztuka współczesna nie mniej jest warta popularyzacji niż dawna, głównie dlatego, że jest aktualna. Jednak widzimy to, co wiemy, więc może gdybym wcześniej wiedziała to, co usłyszałam w posłowiu do spektaklu, inaczej bym na nią spojrzała. Z drugiej strony oczywiście wtedy mój odbiór dzieła byłby już w pewien sposób uwarunkowany. Są to bardzo skomplikowane problemy, o których nie da się przesądzić w jednym akapicie, więc teatralnie zawieszę temat.

Na zakończenie muszę polecić Fatal error. Współpraca reżysera Ryszarda Kalinowskiego i tancerki Beaty Mysiak bardzo udana. Niewątpliwie sztuka ta dała mi do myślenia, spowodowała refleksję nie tylko nad tematem, ale też nad zagadnieniami metaprzedmiotowymi. Wyróżniłabym jeszcze efekty dźwiękowe Piotra Kurka. I mam nadzieję, że jeszcze nie raz zobaczę podobną sztukę.


fot. Mariusz Bielecki