W poszukiwaniu Mistrza

Podobno słynny Cimabue spotkał kiedyś chłopca wykonującego na skałach rysunki owiec. Młody pastuszek został rychło przyjęty do warsztatu mistrza, by poniewczasie pracować z nim nad wielkimi zespołami fresków i spotykać wielkich artystów swych czasów. Czy ktoś mógł przypuszczać, że sława Giotta di Bondone obiegnie świat, wzrastając z każdym stuleciem?

Nie ukrywam, że temat tego postu jest mi bliski. Właściwie powinnam przyznać, że przywołanie relacji Cimabuego i Giotta to tylko pretekst do refleksji nad osobą prawdziwego Mistrza. Chociaż chęć spotkania kogoś takiego w dzisiejszych czasach może wydawać się przejawem idealizmu z mojej strony - to jest to jednak chęć uzasadniona. Indywidualny tryb moich studiów wymaga opiekuna naukowego. Jest to nawiązanie do dawnych i pięknych tradycji uniwersyteckich, których dziś już niestety często ze świecą szukać. Relacja z nauczycielem, który byłby autorytetem, w moim przekonaniu jest najlepszym motorem do rozbudzenia w sobie pasji i szczerej chęci bezinteresownego rozwoju. Ja sama miałam szczęście posiadać wspaniałych, oddanych nauczycieli różnych przedmiotów, w tym także historii sztuki. To wszystko sprawia, że od pewnego czasu uświadamiam sobie potrzebę posiadania przewodnika, Mistrza.

Do czego potrzebujemy mistrzów? Potrzebujemy ich do pomocy w opanowaniu sztuki życia - życie jest sztuką i nie można jej opanować drogą tylko intelektualnego zdobywania wiedzy.*

Już od dawna chciałam poruszyć ten temat na blogu, lecz zmagałam się z problemem, jak zawrzeć wszystkie przemyślenia w krótkiej formie blogowej. I doszłam do wniosku, że nie sposób tego zrobić, zwłaszcza podpierając się przykładami relacji mistrz-uczeń z historii sztuki. Wzmiankowy charakter takich przykładów byłby zbyt pobieżny, bo każda relacja miała przecież swoją specyfikę. W związku z tym myślę raczej nad kilkoma postami o poszukiwaniu Mistrza.

Kłopotliwe jest także samo sformułowanie problemu. Kim jest Mistrz? Jaki jest? Dlaczego i kiedy się nim staje? Dla kogo? Okazało się, że tak naprawdę wcale nie potrafię sobie odpowiedzieć na te pytania. Czy może raczej zwerbalizować tego, co intuicyjnie wyczuwam pod wpływem słowa Mistrz... Na szczęście szukając w internecie podpowiedzi, znalazłam artykuł o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego, pełnego genialnych myśli, z którego niemal każde zdanie mogłoby być sentencją. Kilka z nich przytoczę poniżej.

Cimabue, Krucyfiks, ok. 1285
Nie odchodźmy jednak za daleko od mistrza Cimabue i ucznia Giotta, którzy służą nam dziś za przykład. Tego pierwszego znamy jako artystę, który w dobie wpływów bizantyjskich, utartych schematów w przedstawianiu postaci, zaczyna ukierunkowywać sztukę na realizm i wprowadzać pierwiastek życia i emocji tam, gdzie dotąd był tylko ich symbol. Jest więc jednym z pionierów renesansu takiego, z jakiego dziś słyną Włochy na całym świecie - odrodzenia Michała Anioła, Leonarda, Rafaela...  

[...] mistrz daje poczucie bezpieczeństwa, które nie zniewala, lecz otwiera na nowe perspektywy, pozwala uczniowi doświadczyć swoistego wyzwolenia. To, co mistrz myśli, jak postępuje, stwarza perspektywę działania, myślenia czy mówienia dla tych, którzy za nim pójdą.


Giotto jest zaś przykładem ucznia, który prześcignął swojego mistrza. Maniera greca, w którą uwikłany był jeszcze Cimabue, pewna sztywność i umowność postaci wywodząca się z jakże modnych wtedy ikon bizantyjskich, dla młodego twórcy stanowiła już przeszłość. Giotto skupił się na życiu obrazu. W jego dziełach nie ma już reprezentacyjności postaci zamkniętej w bezczasie, jest za to teatralna wręcz akcja przejawiająca się w żywych relacjach między postaciami. Giotto rozwijał zatem myśl swego mistrza.

Giotto, Ukrzyżowanie (Sceny z życia Chrystusa), ok. 1309
W warsztacie Cimabuego Giotto szybko się wyróżnia. Zamiast przygotowywać podłoże i mieszać farby dla mistrza i starszych uczniów, dołącza do grupy zajmującej się tłem i postaciami drugoplanowymi. Być może właśnie tu odnajdujemy przyczynę tej relacyjności w jego późniejszych dziełach? W przestrzeni Giottowskich przedstawień nie ma osób biernych, mimo że pojawiają się tłumy, to nawet postacie oddalone od epicentrum wydarzeń nie są bierne, nie stanowią dekoracji, a uczestniczą w wydarzeniu. Jak jedność w wielości.

 Mistrzem jednak nazwę tego, kto potrafi poprowadzić za rękę, kto pokaże jak urzeczywistnić na co dzień wielkie ideały. [...] Mistrzem jest ten, kto potrafi obudzić - przynajmniej aspirację do życia bardziej twórczego i wykraczającego poza przyjęte standardy. 


Prowadzić za rękę. Nie tylko wskazać ręką kierunek, ale właśnie poprowadzić. Wiąże się to z cytowanym wcześniej zapewnieniem poczucia bezpieczeństwa - dzięki czemu uczeń się nie zgubi. Myślę, że mistrzostwo nie jest kwestią obiektywną, jeden człowiek, jakkolwiek nie byłby światły i charyzmatyczny, nie mógłby być mistrzem dla każdego bez wyjątku. Może chodzi o pokrewieństwo dusz, o nadawanie na tych samych falach? Nie wiem. Jednak gdy spotykamy tego właściwego przewodnika, jesteśmy tego świadomi. Pojawia się także świadomość długiej drogi, jaką musimy pokonać, jednak mamy oparcie i autorytet, dzięki czemu poczucie, że jesteśmy w stanie podołać zadaniu, jest silniejsze niż wątpliwości.


*wszystkie cytaty:
Jan Andrzej Kłoczowski OPW poszukiwaniu mistrza [on-line], [dostęp: 7.04.12], Dostępny w Internecie:
<http://mateusz.pl/czytelnia/jak-mistrz.htm>.

źródła ilustracji:

historiasztuki.com.pl
wikipedia.org