Nadal o poczuciu sztuki

Jestem na koncercie jazzowym i nie słyszę muzyki. W myślach odpływam gdzieś daleko, choć fizycznie nie przesuwam się nawet o centymetr z mojego pół metra kwadratowego przestrzeni – taki jest tłok, taki jest entuzjazm dla wydarzenia. Wychodzę po dwóch trzecich czasu, żałując tylko, że nie zrobiłam tego wcześniej.

Gdy znajdujemy się w sytuacji, miejscu czy wobec zdarzenia, które nie do końca do nas przemawiają, to w największym stopniu zdajemy sobie sprawę z tego, jak tracimy czas. Siedząc na wyjątkowo nudnym lub źle prowadzonym wykładzie, wręcz rwę się do zaległych nie bez powodu lektur, które mogłabym w tym czasie wreszcie przerobić. Rozmawiając godzinami o niczym przez internet, łapię się na wrażeniu bezsensowności takiego sposobu spędzania czasu i konieczności zrobienia czegokolwiek, co byłoby konstruktywne. (To czysta teoria – dawno już zrezygnowałam z wszelkich komunikatorów i wbrew pozorom moje kontakty społeczne na tym nie ucierpiały, dalej posiadam zdolność rozmawiania z ludźmi.) Sytuacje neutralne, gdy nie jest nam ani źle, ani dobrze, nie mają takiego wpływu na to specyficzne poczucie marnotrawienia czasu. 

Zatem stałam na tym koncercie i nie słyszałam muzyki, a najbardziej ożywiłam się w momencie uświadomienia sobie tego faktu. To nie tak, że nie lubię jazzu. Uwielbiam, zwłaszcza jesienią, zwłaszcza ten stary, trzeszczący. Jednak jeżeli przychodzę na koncert, by posłuchać, poznać jakiś utwór – czyli świadomie wchodzę w sferę kontaktu z dziełem – a nagle moja uwaga rozprasza się i kontakt ten zostaje zerwany, to coś jest nie tak. 

Dlaczego?

Można by przypuszczać, że czasem muzyka ma to do siebie, że pozwala odpłynąć, daje o sobie zapomnieć, wprowadzając w trans, jednak w tym wypadku nie jest to rozwiązanie. Mam we zwyczaju uważne i świadome słuchanie muzyki, szczególnie tej na żywo – wyławianie konkretnych ścieżek instrumentów, śledzenie głównej linii melodycznej i jej wariacji czy rytmiki. Jeśli chodzi na przykład o radio czy płytę gdzieś tam w tle, to oczywiste, że nie będziemy się na niej zbyt koncentrować, o ile tylko towarzyszy wykonywanym czynnościom, stanowi względem nas swoisty soundtrack. Na koncercie zaś stajemy z nią twarzą w twarz.

Jeśli tak, to może chodzi o utrzymanie kontaktu wzrokowego ze źródłem muzyki. Słuchać z zamkniętymi oczami pianisty a obserwować charakter uderzenia ręki w klawiaturę, porównując z wydobywającym się dźwiękiem – to zupełnie co innego. Dziś podobno wszyscy jesteśmy wzrokowcami i chociaż zmysłem, który obsługuje niejako muzykę, jest słuch, to reszta z nich nie pozostaje bierna, a też, choć w mniejszym stopniu, przyczynia się do poznania konkretnego przedmiotu. Na ile ważna jest współpraca tych z m y s ł ó w, pokazuje najdobitniej sprzężenie tekstu i obrazu w dzisiejszej kulturze, mediach, reklamach. Widząc obraz, chcemy tekstu, jako wyjaśnienia czy upewnienia, zaś czytając tekst, oczekujemy jego ilustracji, dowodu, unaocznienia. W pierwszym wypadku ograniczamy możliwości własnej interpretacji, zakładając, że jest inna, lepsza, najwłaściwsza. W drugim krzywdzimy swoją wyobraźnię, wyręczając się gotowym obrazkiem.

Między słowem a obrazem 

Coraz częściej i coraz bardziej niechętnie spotykam się z wytworami sztuki współczesnej, które określiłabym raczej jako mniej lub bardziej czytelne komunikaty ludzi tytułujących się artystami. Czasem wydaje mi się wręcz, że lepiej by było nie mieć do czynienia z historią sztuki, by wynalazki dzisiejszych artystów zaakceptować i włączyć w kanon sztuki (niewiedza i nieświadomość zawsze wszystko ułatwiają). Tak naprawdę dziś przydaje się bardziej znajomość historii idei, dziś każdy eksponat opatrzony jest obszerną metką z tekstem przekazu, co niekiedy jest w sumie pierwszą i ostatnią deską ratunku – dla obiektu i odbiorcy. Nie mam do dzisiejszej sztuki serca, ale skupiam się na tym słowie niezmierzonym. W istocie, jest ciekawsze niż jego realizacja.

Słucham archiwalnych audycji literackich Dwójki, wspomnień o wybitnych postaciach literatury i sztuki, o poetach. Gdy czytane są fragmenty wierszy, uświadamiam sobie fakt, że nie trzeba widzieć tekstu, żeby w y o b r a z i ć sobie jego ilustrację. Potem idę na dyskusję o literaturze współczesnej i słucham Świetlickiego i Vargi ze sceny teatru, ale słyszę ich i rozumiem lepiej, gdy utkwię wzrok w jednym punkcie lub zamknę oczy. Obraz mnie nie rozprasza, uwaga koncentruje się na komunikacie. Jeszcze później kupuję tomik poezji i z radością poddaję się kolejnym obrazom wyobrażonym, bez naddawania treści, bez drugich i trzecich den – czysty obraz – bez interpretacji.

Co naprawdę wiemy o sztuce 

Zanim trafiłam na koncert, wstąpiłam do Empiku, by kontynuować czytanie Susan Sontag. Już jakiś czas temu otwierający cały tom esejów tekst Przeciw interpretacji, zaintrygowana tytułem, zaczęłam na opak, czyli od ostatniego zdania. Nawiasem mówiąc, był w tym pewnie znak czasu: chcemy od razu gotowych odpowiedzi, nawet nie postawiwszy dokładnie pytania, nie chcemy drążyć tematu, chcemy konkretów, teraz. I to ostatnie zdanie było genialną konkluzją, było konkretem, ale jeśli dla kogoś, kto tradycyjnie przeczytał tekst od początku do końca, stanowiło ukoronowanie, to dla mnie w drugą stronę – narobiło smaku na poprzednie strony. 
Nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki.
Prawda jest taka, że wszystko to, co w i e m y o sztuce, jest czyimś pomysłem – i nie musi to być bynajmniej pomysł samego artysty. Uczymy się od zawsze interpretować obrazy i wiersze na wzór czyichś interpretacji, dostosowujemy swoją wizję do czyichś wytycznych. Większość z nas, zanim przyjrzy się dziełu sztuki dokładnie, poszukuje wskazówek, jak ma nań spojrzeć. Ambitniejsi, którzy pokuszą się o próbę interpretacji, nie omieszkają też potem rozejrzeć się za potwierdzeniem własnego pomysłu w czyimś.

Nie twierdzę, że takie interpretacje, zwłaszcza gdy jest ich kilka i można je ze sobą zestawić, nie są interesujące. Poza tym musimy się też w jakiś sposób uczyć patrzeć i interpretować, a od tego są wzorce. Problem w tym, że właściwie się nad tym nie zastanawiamy i gdy pewien sposób rozumienia wejdzie nam w krew, zapadnie w pamięć, to zostaje wzięty za pewnik. Na przykład uznajemy, że dany motyw jest wyłącznie echem jakiegoś punktu biografii autora i nie ma prawa nic więcej oznaczać. W ten sposób zamykamy się na prawdę o obrazie, która nigdy nie będzie jednoznaczna. Dzieło jest zawsze ż y w e.

Zatem Susan Sontag występuje przeciw interpretacji, którą obarczani jesteśmy przez krytyków i znawców. Choć mamy potencjał do własnych poszukiwań, hamuje nas narzucona wizja. Eseistka proponuje zamiast tego skupienie się na samej fizyczności dzieła sztuki, tym, jak ono wygląda, jaką ma formę, a nie co oznacza. Stąd pojęcia e r o t y k i sztuki – przeżywanie jej na sposób bardzo zmysłowy, tak jak przeżywanie spotkania z człowiekiem, którego można zobaczyć, usłyszeć, poczuć, dotknąć. Wnioski ze spotkania z człowiekiem potrafimy wysnuć sami. Rozmawiamy, słuchamy, stawiamy mu pytania, on nam, znajdujemy razem odpowiedzi – lub nie. Dzieło sztuki, utwór poetycki czy muzyczny również ma nam coś do powiedzenia, jemu także można zadać konkretne pytanie i uzyskać pewną odpowiedź.

Bezradność 

Wszystko to jest bardzo trudne i przeważnie, gdy wydaje mi się, że uzyskałam jakąś odpowiedź, w rzeczywistości staje się ona przyczynkiem do mnóstwa kolejnych pytań wynikających ze sprzeczności. Bo z kolei jak możemy odrzucić interpretacje innych? Narażamy się w tym momencie na zupełną bezradność w kontekście mnogości dzieł. O ile wiersze czy utwory muzyczne operują pewnym zunifikowanym językiem, to dzieła wizualne nie posiadają skonkretyzowanego, uniwersalnego kodu językowego. Niektórzy badacze mówią, że to jeszcze nie zostało skonstruowane, ale z drugiej strony czy szanse na taki wynalazek nie były większe kiedyś, gdy artyści tworzyli w tym samym czasie w mniej więcej podobnym stylu? Teraz, kiedy wszystko już zostało wymyślone – jak głoszą dzisiejsi dekadenci – a co gorsza, wszystko to nawarstwia się jednocześnie, jakie są szanse na znalezienie wspólnego mianownika?

O tym wszystkim i o tym, ile interpretacji sama już zdążyłam narzucić ewentualnemu czytelnikowi bloga, myślałam, nie słysząc tego nieszczęsnego jazzu. Oczywiście nie zamierzam sobie udzielać złożonej odpowiedzi, dlaczego tak się działo. To proste: o gustach się nie dyskutuje. Dla mnie jazz to chyba synonim Elli Fitzgerald czy Billie Holiday, przytłumionych basów i piszczącej trąbki na starej płycie winylowej. To taka moja interpretacja.