Okna Bratysławy

Mija miesiąc od świetnej wyprawy do Bratysławy, miasta, które pożegnało mnie i moich znajomych słońcem i roztopami, zwiastującymi rychłe nadejście wiosny. A tu, w domu wciąż jednak niepodzielnie panuje zima.

Z tą pogodą to zresztą ciekawa rzecz. W stolicy Słowacji w ciągu trzech dni można było doznać całego spektrum warunków atmosferycznych, charakterystycznych dla przejścia od srogiej zimy do wiosny: od śniegów i mrozu, przez spadające z dachów bryły (sic!), a potem potoki wody na ulicy (bynajmniej nie chodzi o atak Dunaju), aż po rażące promienie słońca, wydobywające spod białej pierzyny nieśmiałe kolory ziemi. 



Może nie była to najlepsza pora na wycieczki krajoznawcze, jednak w pewnym sensie wszystkie te anomalie dodawały uroku z lekka uśpionemu miastu, którego liczne oczy wpatrywały się w nas bacznie... Spojrzenia dumne i skromne, żartobliwe i całkiem serio, ozdobne, surowe, nadszarpnięte zębem czasu. Śledziły nas, a my przyglądaliśmy się im  całej rewii okien Bratysławy.


Tym, co mnie urzeka w Bratysławie – i jednocześnie wydaje mi się paradoksalne – to niezwykły spokój, zupełnie nieprzystający do miasta o randze stolicy. Spacerując, uświadamiałam sobie swoje zdziwienie faktem, że po drodze spotykamy jakiś superważny gmach użyteczności publicznej. Pokutuje tu może trochę stereotyp dużych miast europejskich, od których Bratysława różni się zupełnie. Właściwie czułam się prawie jak u siebie, dość prowincjonalnie i zacisznie. Nawet język nie sprawiał zanadto trudności  co oznacza, że nie znajdowaliśmy żadnej przeszkody w zwiedzaniu licznych księgarni.


Było nas czworo i podejrzewam, że z powodu, że każdy z nas z upodobaniem zajmuje się jakimś językiem obcym, a niektórzy nawet kilkoma, wycieczka nabrała tak unikalnego charakteru. Filolog klasyczny, filolog angielski pochodzenia serbskiego oraz miłośnik języków słowiańsko-bałkańskich stanowili inspirującą kompanię, a swoją pasją i zapałem udowadniali, że chcieć to znaczy móc. Tak już jest: kiedy spotyka się ludzi naprawdę zakręconych na punkcie swoich zainteresowań, można się bez wątpienia zarazić tą pozytywną energią i uwierzyć, że wszystko jest możliwe. A potem sięgnąć po książkę w języku, w którym nigdy wcześniej nie wypowiedziało się ani słowa, zrozumieć treść na podstawie podobieństwa do własnego języka i zachwycić się jeszcze bardziej! 


Te niepowtarzalne przeżycia lingwistyczne w pewnym sensie sprawiły, że zapomniałam, po co przeważnie jeżdżę do nieznanych miast. Albo raczej: jako kto tam jeżdżę. Świadomość możliwości pokonania tak potężnej bariery, jaką jest język, pokonania nie jednej, a wielu granic, świadomość możliwości nieograniczonej komunikacji  to przypomnienie sobie, na czym właściwie polega człowieczeństwo. Żyjemy pośród informacji, komunikatów, wiadomości z całego świata, jednak rzadko zdajemy sobie sprawę, jak olbrzymią rolę odgrywa tu język. I nie tylko to! Przecież język kształtuje nasz świat, słowo  cytując Gadamera  jest pierwszym dziełem myśli. W takie rejony odpływałam, gdy spoglądając przez następne okna przypomniałam sobie, że przeważnie bywam jednak historykiem sztuki.


Jednak nastrój zrobił swoje i już nie można było zejść ze szlaku. Nawet wizyta w gotyckiej katedrze św. Marcina, najbardziej okazałej świątyni miasta, była nie tyle spotkaniem ze sztuką sakralną, co kolejną możliwością przeżywania tego najdoskonalszego (i jednocześnie jak jeszcze nieprecyzyjnego) dzieła człowieka. Tym razem miałam swoje własne pięć minut, bo w mozaice lingwistycznej, na jaką składały się dotąd słowacki, czeski, serbski, chorwacki, grecki, łaciński i oczywiście angielski, pojawił się nowy element: niemiecki. Gwoli wyjaśnienia powinnam nadmienić, że z niesmakiem odrzucam jeden z ulubionych polskich stereotypów i, jako że w wyobraźni geograficznie sytuowałabym się gdzieś w alpejskiej dolinie, prócz włoskiego, to właśnie język naszych zachodnich sąsiadów podoba mi się najbardziej. Zatem niedzielnym rankiem podążyłam opustoszałymi ulicami do św. Marcina na mszę w języku niemieckim.   


Trudno opisać, jak niezwykła była ta mała, samotna przechadzka ulicami starego miasta, których odgłosy były tak pozbawione śladu człowieka, jak to tylko możliwe. Żadnego szumu samochodów, żadnych odgłosów kroków ani nic. Jednak nie panowała cisza grobowa. Krople wody z roztapiającego się śniegu spływały gęstymi strumieniami z dachów, rynien, parapetów i rozbijały się o bruk lub lądowały bezpiecznie w kałużach, a stamtąd odpływały dalej w dół uliczek. Żywioł ten dziesiątkami rytmicznych uderzeń wygrywał swoistą bratysławską symfonię śpiącego jeszcze miasta, a to ewentualnie leniwie uchylało jedną tylko z powiek, by przekonać się, któż zabłądził w jego labiryncie.


Samą mszę jeszcze trudniej opisać, mimo że nie chodzi tu o przeżycie religijne. Pewnie każdy, kto znalazł język, którego melodia sprawia mu zmysłową przyjemność, wie, w czym rzecz. W pewnym sensie nie trzeba nawet rozumieć. Chodzi o czystą, abstrakcyjną w pewnym sensie przyjemność – porównanie z muzyką wydaje się więc uzasadnione. Zresztą i ta rozbrzmiała wtedy we wnętrzu, gdzie przez trzysta lat odbywały się koronacje królów węgierskich, kiedy przy akompaniamencie małych organów starsza kobieta i niemrawy chór góra dziesięciu wiernych odśpiewali kilka pieśni, brzmiących dość przedwojennie. Czułam się tak, jak gdybym uczestniczyła w czymś, co tak naprawdę miało miejsce dawno, dawno temu... A myśląc o tych słynnych koronacjach, cofałam się jeszcze bardziej, próbując wyobrazić sobie dostojników i liczne orszaki i to, jak mogli się zmieścić w tym, bądź co bądź, niezbyt pokaźnych rozmiarów wnętrzu. Wszystko to, zupełnie już pradawne, nie pozostawiło po sobie żadnych śladów, prócz może martwych pomników, tak a tak ułożonych cegieł, zrekonstruowanych wspomnień...


Ta wycieczka była inna niż wszystkie. Przede wszystkim bez planu i mapy. Plan zmusza do zobaczenia listy konkretnych rzeczy, mapa zaś do trzymania się ustalonej trasy i utkwienia wzroku w celu, bez rozglądania się na boki. Połączenie planu i mapy to coś, co zwiastuje bieg, a przynajmniej szybki marsz. Bez tego wszystkiego ma się wrażenie, że oto jesteśmy panami naszego czasu, niczym nieskrępowani. Z drugiej strony, miasto ma nas w garści i odsłania to, na co ma ochotę. Jeśli myślisz, że sam przypadkiem coś odkryjesz, skręcając w boczną uliczkę – mylisz się. To miasto może cię tam zaprowadzić, skusić takim a takim detalem (czyżby wiedziało coś więcej?), ty idziesz po omacku i na ślepo, lecz ono doskonale wie, co za chwilę ujrzysz. Miasto to potęga.


Trudno nie dać się zwieść. :)