Moja fascynująca ucieczka od licencjatu

To właśnie on. Leon Chwistek.
Zaczęło się tak: pewnego październikowego popołudnia wypełniłam  rubryczkę pod tytułem „temat pracy licencjackiej”. Było tam coś o Leonie Chwistku i coś o jego malarskiej wizji miasta. Pierwotnie miała tam widnieć zgrabna formułka o teorii Wielości rzeczywistości tego międzywojennego filozofa, a gdy to nie przeszło, miałam nadzieję, że wpiszę zgrabny temat nawiązujący do Chwistkowych rozważań o nowoczesnej architekturze. Ostatecznie stanęło na wizji miasta w kategoriach kulturoznawczych. Pewien głos z tyłu głowy wyrzucał mi zbytnią pewność siebie we wcześniej formułowanych tematach, ale nic sobie z tego nie robiłam, myśląc niechętnie o kwestiach kulturowych, na które musiałam w końcu przystać, choć w żadnym calu nie czułam się kulturoznawcą. Gdy tylko klamka zapadła, ogólnie rzecz biorąc, zaczęłam uciekać od licencjatu.

Można by powiedzieć, że obrałam zupełnie przeciwny kierunek i w pewnym sensie przeszłam wręcz na stronę wroga. A to dlatego, że sięgnęłam po teksty Gadamera. Ten niemiecki filozof korzeniami refleksji sięgał do swego nauczyciela Husserla, twórcy fenomenologii, którego swego czasu asystentem był polski myśliciel, Roman Ingarden. Chwistek zaś przeprowadził gruntowną krytykę poglądów Ingardena, zajmując zupełnie inne stanowisko. Jako logik i racjonalista był na kilku wykładach Husserla, ale nie dostrzegł w nich nic nowego i zachwycającego. Tymczasem ja wciąż nosiłam się z myślą, ażeby sięgnąć po podręcznik Tatarkiewicza i odświeżyć sobie fenomenologię Husserla, i wciąż nie znajdowałam na to czasu. W końcu bez tego przygotowania zabrałam się za Gadamera, zastanawiając się tylko, czy dobrze to czytam. Pewien mądry człowiek powiedział mi wtedy z uśmiechem, że każdy czyta inaczej. Jednak wtedy jeszcze nie rozumiałam, co to oznacza. 

fragment Matejki, MNK
W następnym etapie tej szaleńczej ucieczki udałam się do Krakowa, tak się bowiem złożyło, że znajomi filozofowie tam właśnie się zgromadzili, by prowadzić spory o istnienie Boga. Z początku przysłuchiwałam się z upodobaniem, jednak mijały godziny, nastał wieczór, wczesny i późny, nastała noc, a wraz z nią – za sprawą jednego z filozofów, który (dziwnym trafem) w służbie Ingardena okazał się demonem intelektu nie gorszym od tych dawnych – zatem wraz z nocą nastały dysputy prowadzone obcym mi językiem. Żałowałam, że nie posłuchałam upartych poleceń głosu z tyłu głowy, który niedawno polecał znaleźć notatki o fenomenologii. Teraz tamten cichy głos śmiał się głośno, bo w ferworze ucieczki znalazłam się przecież w mieście, gdzie Chwistek spędził swoje najlepsze lata. Filozofowie coraz głębiej zapuszczali się krętymi ścieżkami do lasu znaczeń, a ja z chwili na chwilę czułam, jak oddalają się i nikną w oczach, aż w końcu zostałam wśród pustki. Tak naprawdę pustka ta sama rozgościła się w mojej głowie, gdy ostatecznie zgubiłam trop. W tej feralnej sytuacji pozostało jedno tylko wyjście – by się ocalić, musiałam znowu uciekać. 

Odlatujące żurawie Chełmońskiego, MNK
Ucieczka od licencjatu nabrała więc nowego kolorytu, zmieniła się w nagłą ewakuację z obszarów czysto filozoficznych, na których skłonna byłam uwierzyć, że poczynając od krzesła, przez aulę św. Tomasza, budynek klasztorny aż po całe miasto – słowem, że być może zupełnie wszystko wcale nie istnieje… By utrzymać się przy zdrowych zmysłach, należało porzucić tę ideę i uchwycić czegoś namacalnego, jakiejś rzeczy, przedmiotu. Oczywiście złośliwy głos z tyłu głowy śmiał się do rozpuku i z psychologicznego punktu widzenia porównywał moją ucieczkę na wystawę malarstwa do rozpaczliwej próby potwierdzenia własnej wartości wobec żenującego nieprzygotowania filozoficznego.

Zatem do rzeczy, myślałam, do rzeczy, i rozpoczęłam muzealno-galeryjną odyseję, w której Matejko osaczył mnie przedmiotami tak, że jeśli wcześniej obawiałam się nicości, to jego płótna ze swoim horror vacui skutecznie przekonywały, że wszystko (a nawet nadmiar) jest na swoim miejscu i absolutnie nic nie zostało pominięte. Postacie otoczone najróżniejszym orężem, bogactwem szat i biżuterii, przedmiotów pełnych szczegółowej precyzji – tłoczyły się przed oczami. Potrzebowałam oddechu. Płótna młodopolskich pejzażystów przyniosły powiew świeżego powietrza, przestrzeni, światła, które dostrzega się tylko, stojąc przed obrazem. Niemożliwe, pomyślałam, przecież tysiąc razy widziałam reprodukcje tych nudnych Stanisławskich czy Wyczółkowskich. Pokolenie nauczycieli Chwistka na żywo było zachwycające. 

fragment Bratysławy
To chwilowe odprężenie nie oznaczało jednak wcale, że przestałam uciekać. Licencjat deptał mi po piętach i musiałam przyspieszyć kroku. Uciekłam więc z kraju. Najpierw zbiegłam na Słowację. Bratysława działała jak pejzaże modernistów. Z początku otulona bielą zalegających wszędzie dywanów śniegu z czasem zaczęła się odkrywać, czy może oswajać, spływając strumieniami wody po krętych i – jak się okazało – pełnych kocich łbów uliczek, aż wreszcie cała pojaśniała pierwszymi wiosennymi promieniami słońca. Ta najspokojniejsza ze stolic miała jeszcze inną zaletę – skutecznie zagłuszyła kroki licencjatu, wybrzmiewające traktatem o wielości rzeczywistości, recytowanym przez tubalny (jak sobie wyobrażałam) głos Leona Chwistka. Zamiast tego panował tu dźwięczny szmer niczym cicha muzyka utkana ze słów, ale oddzielonych od swego znaczenia. Niedzielnym rankiem w św. Marcinie, podczas mszy w języku niemieckim, doświadczyłam czegoś, co później wyjaśnił mi Michał P. Markowski, pisząc w jednym ze swych esejów: 
Uwielbiam, prawdę mówiąc, ten stan, kiedy obca mowa jest na granicy ześlizgiwania się w cząstki zmysłowej materii i z powrotem przyobleka się w znaczenia, wyłażąc z nory dźwięków. […] Jestem zanurzony w aktualności po uszy
Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy. Czułam już na plecach oddech ścigającego mnie licencjatu, a Chwistek, w młodości wzięty szermierz, właśnie mnie doganiał. Tym razem zbiegłam jeszcze dalej na południe, do Rzymu.

fragment Rzymu
Jeśli Bratysława była jak impresjoniści, to miasto cesarzy i papieży uderzyło we mnie ogromem wrażeń niczym bitwy Matejki. Tylko z początku stateczny i majestatyczny, Rzym wzniecił wkrótce tornado wrażeń i wrzucił weń przypadkowego uciekiniera. Zaciskające się groźnie szczęki licencjatu nie były już tak straszne wobec paszcz lwów w Koloseum, desperacji naprężonego ciała Laokoona czy nieprzeniknionych mroków otaczających postacie Caravaggia. Schody Hiszpańskie falowały, nie nadążając jednak za pstrokatym tłumem, który mrowił się i ścigał z czasem w metrze, a ulepiony był z aromatu kawy i zapachu pizzy, woni duszących perfum i spajającego wszystko dymu papierosów, wśród którego polatywały słowa, słowa, słowa. 

*

Zatrzymałam się w Rzymie przed ruchomymi obrazami znanego mi już „Baletu mechanicznego” Fernanda Légera na wystawie kubistów. Ten awangardowy film sprzed kilkudziesięciu lat, którego dotąd nie mogłam zrozumieć, powitałam teraz jak starego znajomego wśród tylu dzieł, znanych mi tylko z reprodukcji, a na żywo wywołujących onieśmielenie. „Balet…”, czyli montaż zupełnie przypadkowych obrazów (jak oczy kobiety, przejeżdżający szybko samochód czy dynamiczne mechanizmy maszyn) w zastraszającym tempie pulsował na ekranie, utwierdzając mnie w przekonaniu, że dokładnie to samo dzieje się wokół mnie, ja jednak pozostawałam teraz spokojnym widzem.

Wydawałoby się paradoksalne, dlaczego film zmontowany w 1924 roku, gdy Chwistek parał się jeszcze zapewne szermierką, zaświadczył o powszechnym pędzie, z którego musiałam się wreszcie uwolnić. Jednak wtedy przypomniałam sobie Gadamera, według którego: 
Gdy obcujemy ze sztuką, to nie po to, by zrozumieć, czym było to dzieło dla jego współczesnych, lecz po to, by nawiązać dialog z prawdą, którą ma nam do przekazania, by oddziałało ono na nas
Zatem stanęłam wobec „Baletu mechanicznego” nie jako historyk czy może student historii sztuki, lecz de facto jako pędzący gdzieś na oślep zbieg, po to, by przejrzeć się w szklanym ekranie jak w lustrze i ujrzeć tam swoją własną, współczesną karykaturę. Zinterpretować na własny użytek. Gadamer zaś dalej mówił, że: 
Wszelkie czytanie sztuki wymaga odniesienia znaczenia dzieła do sytuacji interpretatora, tak że osoba czytająca jest częścią znaczenia, które wydobywa. Przynależy ona do tekstu, który czyta. […] Może, a nawet musi akceptować to, że przyszłe pokolenia będą rozumiały tekst inaczej. 
Oderwałam się na chwilę od lektury w nagłym olśnieniu, przypominając sobie, że przecież każdy czyta inaczej. Byłam już daleko od Rzymu i właśnie pochwyciłam trop po bardzo długim czasie. Samo odniesienie tekstu Gadamera do tego wspomnienia wydało mi się aktem interpretacji, a przez tę nieprzypadkowość – aktem zupełnie mechanicznym. Przez chwilę dumałam tak nad Gadamerem, myśląc jednak o czym innym i była to ta słynna przyjemność tekstu, gdy wsłuchujemy się weń nie wprost, a przy czytaniu skłonni jesteśmy często podnosić głowę i wsłuchiwać się w coś innego. 

L. Chwistek, Uczta, 1925
Bo ostatecznie miasto Chwistka nie było tylko wizją zbudowaną z kilku esejów o kulturze i jej rozwoju czy z teorii wielości rzeczywistości. Jego miasto, czy to na wyblakłych już akwarelach czy pociemniałych płótnach olejnych, łączyło w sobie intelektualno-artystyczny nastrój Krakowa z sielanką spokojnego życia jak to w Bratysławie, a w przedstawieniach uczt i dansingów przejawiało aurę dynamicznego żywiołu dionizyjskiego, jakiego zasmakować można w Rzymie. 

Nagle kątem oka dostrzegłam poruszenie. Nadeszło zatem nieuchronne. Licencjat wreszcie mnie dopadł, a Leon Chwistek spoglądał triumfalnie. 

Przeżyłam. :)