Gdzie byłam, gdy mnie nie było, czyli 2014

Z nostalgią zaglądam tu co jakiś czas od ostatniego postu opublikowanego niemal rok temu. Z nostalgią i trochę już zakodowanym lękiem ze względu na nieprzyjemne wspomnienia z moimi pierwszymi blogowymi przygodami, jeszcze na platformie Onetu, całe wieki temu, jak by się zdawało...

Wtedy to, za zupełnego młodu, a przynajmniej dekadę wstecz, jak wiele typowych nastolatek, marzyłam bardzo o napisaniu książki i tworzyłam ambitnie opowiadania publikowane w odcinkach w sieci. Nie do końca wiem, jak to się dzieje teraz, prócz tego, że obserwuję rosnącą popularność portali społecznościowych i obrazkowych, ale wtedy, gdy dzieci dostały się pierwszy raz do internetu, to jakoś tak kreatywniej spędzały tam czas. Niesamowicie popularne było fan fiction, pisało się to i czytało na potęgę. Oprócz książek rzecz jasna. Nie było tylu programów telewizyjnych, więc oglądało się mało odmóżdżaczy. Do znajomych dzwoniło się z telefonu stacjonarnego, poza tym chętniej wychodziło się na dwór, więc nawet intensywność kontaktów była zdrowsza.


Jako że mój monolog już od początku przechodzi w marudzenie, to może jednak wróćmy prosto do rzeczy. Na Onecie pewnego dnia, gdy już dość długo nie publikowałam nowego posta, blog automatycznie mi się skasował - może po roku, może po trzech latach. Nieodżałowana była to strata, bo jak by tak przekopiować to całe opowiadanie do Worda, zachować interlinię i przyzwoity rozmiar czcionki, to wyszłoby bez mała z dwieście stron! A tak, straciłam wszystko, szkoda! Tyle dziś byłoby śmiechu...
W zamian za to dziś pomyślałam: szkoda, by się ta moja biedna Forma emocji zmarnowała. Jak coś tak podupada, niszczeje i zamiera, to się człowiekowi naprawdę przykro robi. Zatem posegregowałam w kategorie wszystkie dotychczasowe posty, znów przetestowałam sto pięćdziesiąt tysięcy kombinacji fontów, przemyślałam trochę koncepcję - i oto jestem! 


A gdzie byłam, gdy mnie nie było?



Między innymi w Bieszczadach, a właściwie w przedsionku prawdziwych gór. Tuż przed weekendem majowym, zanim ktokolwiek z turystów zdołał się pokazać nad Soliną, zanim nadeszła fala ciepła, zanim wszystko zaczęło kwitnąć i pylić. Najlepszy czas, absolutna świeżość, jak gdyby tuż przed świtem. Dzięki takim wypadom nabiera się sił. 

Wierzcie lub nie, ale dopiero w zeszłym roku świadomie obejrzałam i potem przeczytałam Ogniem i mieczem. Świadomie w tym sensie, że nie jak lekturę, tekst zadany, z jakiegokolwiek powodu potrzebny, tylko dla czystej przyjemności. I zakochałam się, to znaczy, i ja wpadłam w sidła Bohuna, zwłaszcza filmowego, zagranego przez Domogarowa w sposób pierwszorzędny, rola życiowa. Krajobrazy bieszczadzkie i wczesna wiosna sprzyjały jednak takim fascynacjom. Z lekka odludna ta kraina, delikatny brak zasięgu, kiepska komunikacja, więc i masa kilometrów każdego dnia sprawiły, że zainteresowała mnie tematyka peryferiów, pograniczy, kresów. Zwłaszcza że do Kresów Wschodnich stamtąd daleko nie było.

Na powyższym zdjęciu tabelka ze znaczkami, które jeszcze do niedawna nie tylko absolutnie mnie nie interesowały, ale wręcz były jak odmiana czarnej magii. Dziś już nie czytam з, в czy я jako trzy, be oraz tak jakby er, a rozszyfrowywanie wyrazów zapisanych ukraińską cyrylicą staje się coraz łatwiejsze i przyjemniejsze - coś na kształt rozwiązywania rebusów. Nie czytam płynnie oczywiście, jednak i tak rozpoczęcie hobbystycznej nauki ukraińskiego uważam za powód do dumy. 

Zresztą miałam na czym ćwiczyć. Odkąd wybuchły poważne zamieszki na Ukrainie, jak większość Polaków śledziłam sytuację w mediach z mieszaniną podziwu i obawy w krytycznym momencie, to była bodajże druga połowa sierpnia. Wtedy już codziennie sprawdzałam wiadomości i znając życie, zaglądałam na różne portale, mając dość bombardującego oczojebnymi paskami tvn-u. Przy okazji napotkałam pewne polskie prorosyjskie forum i to dopiero dało mi do myślenia... Stamtąd już trafiłam bezpośrednio do ukraińskich nadawców. W takiej sytuacji nawet rzeczowość PAP-u była jednak zbyt ogólnikowa. Szał medialny, wojna informacyjna, jaka - cóż - ciągle się dzieje, sprawia, że w każdym, każdym, przekazie pojawiała się propaganda. A znając już różne stanowiska, ciężko jest opowiedzieć się/uwierzyć w jedno wybrane.

Już w drugiej połowie roku, po rozpoczęciu zajęć na uczelni, zajęłam się z kolei (tak, tak, była ucieczka od licencjatu, to warto też oderwać się od magisterki) wolontariatem w Akademii Przyszłości. Chcę napisać o tym nieco szerzej innym razem, więc powiem tylko, że w tym celu przerzuciłam kilka ciekawych pozycji, które ostatecznie, czyli póki co, spełzły na niczym, ale wciąż się uczę. Pracuję z trudnym dzieckiem, jednak traktuję to jako wyzwanie. Póki co szlifuję cierpliwość, dystans do siebie i sztukę improwizacji. Damy radę!

A tu jeszcze jedno zdjęcie niezwykle fotogenicznej literatury. :) Kto nie lubi robić fotek książkom? Przede mną Projekt: magisterka. I to razy dwa. Jeden rok już zmarnowałam, że tak powiem, więc trzeba szukać motywacji, inspiracji i wziąć się ostro do roboty. Głupio by było pisać pracę magisterską na ostatnią chwilę, zwłaszcza że temat mam nie byle jaki, między nową humanistyką a historią sztuki, między teoretyczną metodologią a muzealniczą i akademicką praktyką. Pracy jest sporo, czasu jest mało. Nihil novi sub sole. 

Miniony rok obfitował też w wiele nowych dla mnie doświadczeń, jednym z nich jest praca nad wydaniem poważnego czasopisma naukowego. Przy takiej inicjatywie również pracy jest co niemiara, ale poznać można wspaniałych ludzi. Mam tę szczęśliwą sposobność uczyć się od najlepszych, ludzi, którzy wiedzą, dlaczego są na uniwersytecie i poświęcają się pracy z pasją, systematycznością i dokładnością. Sama chciałabym taka być. Serce rośnie, gdy człowiek czyta wszystkie te dołujące artykuły z wyborczej, jak to bez sensu robić w dzisiejszych czasach coś więcej, a potem w tak miły sposób zderza się z rzeczywistością. Jest wielu ludzi, którym się chce - jak dobrze!

Taki był właśnie mój 2014.